Time means nothing
Time means nothing to me anymore
Twenty years ago
Twenty years ago and yesterday
All the same to me
All the same to me, yes all the same
Żeby później nie robić myślowego syfu, na samym początku wyjaśnię, że tytuł notki to wyjątkowo bezczelna parafraza tytułu utworu "39" The Cure. Na tyle bezczelna, że, co jest dość nietypowe dla parafrazy, z oryginałem nie pokrywa się żadne słowo.
Owszem, będzie to jedna z tych notek, których nienawidzicie, a mianowicie okraszona cytacikami z kawałków najrozmaitszych. A właściwie z jednego - "Slipstream" Killing Joke. Nie polecam. Nie stosuję też tym razem przewrotnej psychologii. Ten kawałek ma naprawdę niewielkie szanse na spodobanie się wam, za to tekścik jest dla mnie co najmniej porażający, a może raczej sytuuje się gdzieś pomiędzy porażaniem, przerażaniem i wywoływaniem dziwnego-kurwa-zniesmaczenia u zwykłych śmiertelników (a trochę śmiertelnika nadal w sobie mam). Ale o tym za chwilę.
Uznałem, że wręcz wypada napisać notkę będącą hołdem dla mojego ukończenia dwudziestu lat, mimo że, jak wskazuje co drugi wers zapodawanego przeze mnie tekstu, wielkiego znaczenia to dla mnie nie ma. O ile odrobinkę przerażające było dla mnie ukończenie osiemnastu lat, wszak było to umowne wejście w dorosłość, o tyle osiągnięcie szczebla 'dwudziestki' i wejście w całą serię 'dwudziestek' przeszło jakoś bez echa. Dopiero dziś, sześć dni po urodzinach, doszło do mnie, że wyszedłem z etapu '-nastek' i... kurwa, to ciężkie do wytłumaczenia. Otóż kiedy byłem maluśki, przyporządkowywałem (?!) liczbom kolory. Wiem, dziwne, ale jednak. Każda liczba z przedziału 1-9 miała dokładnie określony kolor - np. trójce przypadł mój ulubiony - zielony, a mojej obecnej ulubionej liczbie - dziewiątce - marny czerwony. Nieważne, rzecz w tym, że liczby z przedziału 16-19 opatrzone były barwami raczej ciemnymi i przygnębiającymi. Nie mówię, czy to dobrze, czy źle, to o niczym nie świadczyło, po prostu tak było. I na serio trwa to do dziś. 15 jest w miarę ok, za to ciarki mi po dreszczach przechodzą, jak myślę o liczbach 16, 17, 18 i 19. Są dla mnie naprawdę wyjątkowo ponure i nie bardzo je lubię, chociaż 19 uważam za tą mroczną część mnie. Idąc dalej, dziwne rzeczy wiązały się z 'dwudziestkami'. Kiedy spojrzycie na takie 21, to od razu widać, że to nadejście światłości, jasnych barw i innych takich ciotowatych rzeczy. I wszystko byłoby ok, gdyby nie dziwna sytuacja liczby 20. Sytuację tą określiłbym nawet jako "upiornie kuriozalną". Liczba ta przeżywa prawdziwy konflikt tragiczny. Z jednej strony to rozpoczęcie świetlistej plejady dwudziestek (i nie chodzi mi tu o nocne niebo, tylko o coś naprawdę jasnego), a z drugiej, tej mniej chlubnej strony, to oficjalne zakończenie drugiej dziesiątki. I czymże jest marna szesnastka albo niby przerażająca, ale tak naprawdę sprawiająca tylko pozory siedemnastka przy finale tej piekielnej podróży, przy zwieńczeniu całych plugawych ciemności - dwudziestce?
I shut my eyes a second ago
And I was only eight years old
Lying on my back in the sun
Listening to the sound of children playing
Gejowy fragment, nie ma co. Śliczniutki wręcz.
Ok, powiem wam teraz prawdę nt. powyższych liczbowych skojarzeń. Trzymajcie się, to będzie mocne. Otóż, kiedy miałem osiem lat (zbieżność z tekstem piosenki przypadkowa, ale jakże niebywała), rysowałem komiks o koszykarzach. Miałem wymyśloną całą ekipę koleżków z numerami 1-19 (numer 20 doszedł później) i właśnie kilku ostatnich totalnie mnie przerażało. Kurwa, co to za ziomy były. Trochę dziwni, trochę ponurzy, trochę jacyś tacy zjebani. W ogóle ryje mi jakieś chujowe wyszły. Właśnie dlatego mam takie skojarzenia z owymi liczbami. Bardzo nieprzyjazne. No... sam kurde nie wiem, może właśnie przyjazne, ale na pewnie nie na pierwszy rzut oka. Będę musiał kiedyś dokładniej przemyśleć charakter tych liczb.
Czuję się teraz jak po spowiedzi.
Ok, był gejowy fragment tekstu, teraz ten odrobinkę przerażający.
One by one
All my friends died and my body decayed
One by one
All my friends died and my body decayed
Time means nothing
Time means nothing to me anymore
I close my eyes
I was learning a lesson somewhere else
I shut my eyes
I was learning a lesson somewhere else
"Tekścik jak tekścik" – myślicie. "Niejednokrotnie zdarzyło mi się słuchać o gniciu, umieraniu i innych takich" – powiedzą niektórzy śmiałkowie. Ale cały knyf (!!) polega na tym, że ów tekst zaśpiewany jest tak... pogodnie. I muza też jest bardzo pogodna. To... takie kurwa przerażające. Mówię poważnie. Zdanie "one by one all my friends died and my body decayed" wyśpiewane jest tonem okrutnie optymistycznym. I właśnie to mnie w tym kawałku powala. Tylko to właściwie chciałem w owej notce powiedzieć – jak diabelnie beztrosko spojrzał podmiot liryczny na tematykę tzw. przemijania w kawałku "Slipstream". I kurwa podoba mi się to. Cholernie mi się to podoba. Oto cały mój komentarz w tej kwestii. Zmarszczki mi nie straszne (ale nie pytajcie jeszcze o umieranie).
To tyle na dziś. Polecam stosowanie słowa "knyf".
Time means nothing
Time means nothing to me anymore
Sobota, czyli, jakby nie patrzeć, drugi dzień pobytu.
Jest godzina 11:50 i wygląda na to, że jestem pierwszym ziomkiem, który popełnia wpis. Jest to wyzwanie jak dla mnie co najmniej karkołomne, wszak muszę unikać pewnej litery (nie napiszę jakiej, bo w koncu muszę jej unikać). Takie z nas niepoprawne asy, że dopiero się obudziliśmy, co dla mnie swoją drogą jest niewybaczalne, a na dodatek, Adrian, ten świntuszek, zwany dalej Apatorem, śpi jeszcze, zapewne twierdząc, że nadal leczy kaca-mordercę, na którego cierpiał cały wczorajszy dzień.
No więc cóż ciekawego wczoraj robiliśmy?
Niczym ostatnie geje byliśmy na pozostałościach pomostu i patrzyliśmy... nie, tym razem nie w gwiazdy, ale na Księżyc, który był w okolicach pełni i w związku z zachmurzeniem tworzył diabelnie oniryczny klimat. Piliśmy jeszcze piwsko, tacy z nas niepoprawni piwosze, i rozkoszowaliśmy się smakiem dostarczonej przeze mnie musztardy sarepskiej.
Cytatów chyba przytaczać nie będę, licząc po cichu, że Janek będzie wszystkie pamiętał. Niemniej jednak, nie mogę pominąć wątku jego emokidowego ubioru, jakby nie patrzeć, niechcący skompletowanego przy pomocy ubrań prosto z różowych lat siedemdziesiątych.
Cóż dziś, o bracia? Nie wątpię, że Janek, zwany dalej Wolturą, będzie mnie zmuszał do nagrywania kawałków Squadu, których przeznaczeniem jest znalezienie się na płycie "Forest Sessions". Nie omieszkam poinformować o ewentualnych efektach.
Wasz kochający
Pawcio, zwany dalej Dezynem.
Niedziela, zwana również dniem trzecim.
Cóż to my wczoraj wyrabialiśmy? Takie z nas zawiadaki, że ciężko to wszystko spamiętać. Dzień zaczął się bardzo produktywnie, bo w porze przedobiadowej nagraliśmy dwa kawałki w ramach płyty "Forest Sessions", a mianowicie "Into the Wooden Universe" - intro jak ta lala - i kawałek o wysoce punkowym charakterze, którego tytuł nie został jeszcze zatwierdzony (to też w pewnym sensie świadczy o jego punkowości), ale będzie to albo "Otylia (ssie)" albo "Otylia ssie (dobrze, że nie mnie)". Jeżeli chodzi o plany na dziś, to raczej sporo zależy od stanu Dezyna-Primadonny (aka your humble narrator), który w trakcie popełniania tego wpisu cierpi na tzw. kaca-mordercę.
Cóż dalej, o bracia... No, pogoda wczoraj była wyborna, sporo padało, a temperatura nie odbiegała znacznie od pokojowej, czyli mieliśmy to, co Rumuny lubią najbardziej. (Gwoli ścisłości, dla niewtajemniczonych: Dezyn + Woltura = dwa Rumuny.) Warty odnotowania jest też fakt, że odbyłem wraz z Apatorem wycieczkę po okolicznych ośrodkach (w zasadzie jednym) i... ok, ten fakt nie był warty odnotowania.
A wieczorem, niczym trzej pederaści, osiedliliśmy się na pobliskiej werandzie i, ku uciesze pobliskich ośrodkowiczów (?!), słuchaliśmy utworów The Cure, Type O Negative, Smashing Pumpkins i innych takich, podśpiewując bez oporów "A Night Like This", "Hot Hot Hot!!!" i "Boys Don't Cry".
A przed nami niedziela, niestety msza była wczoraj i nie mieliśmy przyjemności partycypowania.
To co, przy niedzieli się poopierdalamy (all right!).
Z poważaniem,
Dezyn.
Poniedziałek, nie umiem doliczyć, który to dzień (ŻART! Hahahaha).
Aleśmy się wczoraj poopierdalali, normalnie przekroczyliśmy granice przyzwoitości. Nie nagraliśmy absolutnie nic, za to byliśmy poleżec na pomoście (plotka zwykła prawić, ze nie ma pomostu [plotki bywają kłamliwe, jak widać]). W zasadzie w leżeniu udział brali tylko Dezyn i Woltura (zwani dalej Paws i Jano), natomiast Apator (zwany dalej Adi) łowił, co tu się będziemy oszukiwać, ryby. Nawet jedną złowił, co zostało uwiecznione na zdjęciu.
Żeby nie było, że takie z nas niepoprawne obiboki, zrobiliśmy obiad. Ja w zasadzie nie robiłem, taki ze mnie niepoprawny obibok, za to szukałem sygnału ostatniego wolnego polskiego radia, które zdradziłoby nam tajemnicę, czy jest wojna, czy też Polska nadal może cieszyć się wolnością. Niestety, nie dotarłem do żadnych informacji, co może oznaczać tylko tyle, że wszystkie radia zostały już przejęte przez agresora. Za to mogliśmy się rozkoszować ostatnim posiłkiem na wolności, słuchając polskich hitów z lat trzydziestych.
A wieczorem... opierdalaliśmy się dalej (you gotta be fuckin' kidding!).
To tyle na dziś, dzień relacjonował
Paws.
Poniedziałek, zaawansowany wieczór.
Oto rodzi się piękno! Właśnie nagraliśmy dwa wyborne kawałki i napisaliśmy tekst do kolejnego. Owe twory to "The Eyes of Stalin" i "All Right All Night", natomiast tekst powstał do "Far Away From Chicks". Co do pierwszego z powyższych, to czuję, że może to być niezły hicior (na zasadzie "dobry kawałek"), a co do drugiego, to myślę, że może to być niezły hicior (na zasadzie "bekowy wokal a'la Myszka Miki na prochach"). Prawdopodobnie nagramy jeszcze jutro i pojutrze ze dwa albo trzy i będziemy mieli skromniutką-ale-zawsze płytę.
Co do pozostałych wydarzeń dzisiejszego dnia, to, cóż, pochwalę się odrobinkę i powiem, że złowiłem rybę (plotka prawi, że to lin), pierwszą, po jakichś dwóch godzinach bezowocnych połowów Adiego. Przysiadłem w ramach "pilnowania wędki" i się stało się. Oto ja!
Paws.
Środa, przedpołudnie.
Nie jestem do końca pewny, kiedy się stąd usuwamy, ale jeżeli dziś, to może być problem z nagraniem dwóch kolejnych zaplanowanych kawałków. Owe to "Necro Police" i "Far Away From Chicks". Nic nie obiecuję, moi przyjaciele, może się skończyć na czterech kawałkach, ale nie wzgardziłbym, gdyby w sumie było ich sześć. Może marne to pocieszenie, ale gdybyśmy nie zdążyli, to już narodził się pomysł ewentualnej płyty "Winter Sessions".
Pożyjemy, zobaczymy.
Środa, popołudnie.
Żeśmy się wzięli w garść, aż Jaśkowi krew z czoła poszła i nagraliśmy trzy kawałki - "Far Away From Chicks", "Necro Police" i "PD-Rasta" - oraz jeden przerywnik - "Drewniana fujarka (Rolling on the Floor Like a Motherfucker)". Tak więc, łącznie z bonus trackiem, będzie dziewięć kawałków, w tym niektóre ssają niemiłosiernie. Z góry przepraszam za pewne wokale, zwłaszcza w "Far Away From Chicks".
Ostateczna tracklista wygląda mniej więcej tak:
1. Into the Wooden Universe
2. Necro Police
3. Otylia (ssie)
4. The Eyes of Stalin
5. All Right All Night
6. PD-Rasta
7. Drewniana fujarka (Rolling on the Floor Like a Motherfucker)
8. Far Away From Chicks
9. Bonus Track
Rzecz jasna, może się zmienić ostatni tytuł.
Środa, home sweat home.
Oto dotarłem do swego przeznaczenia. Nie mam do dodania właściwie nic, poza tym, że zakończenie notki piszę już na własnym kompie i mogę poinformować, że literą niewciskalną na klawiaturze Adika było "ć". Jak mniemam, wszystkie niedociągnięcia zostały... no, dociągnięte.
Długa ta, za przeproszeniem, kurewka wyszła.