- Zimno tu.
- To ja.
- o_O ... Hyhy, nie mów tak więcej, bo później widzę duchy w nocy.
Obudziłem się koło trzeciej, teraz jest piąta i mam pierwsze od dłuższego czasu problemy ze snem. Zapewniam was, że gdyby nakręcili to, co mi się śniło, to powstałby z tego najbardziej kurewsko wzruszający film w dziejach. To co... spać nie mogę, to popiszę sobie. Niejaki Moby mawiał, że kiedy nie może spać i koło czwartej/piątej zaczyna tworzyć, to właśnie wtedy powstają jego najlepsze kawałki. Nie zabrzmi to zachęcająco, ale zapewniam, że ta notka najlepsza nie będzie.
Ale z drugiej strony, Moby’emu zapewne chodziło o ten zajebisty klimacik panujący nad ranem, ale w dni letnie (tudzież, w jakiejś Kalifornii, cały rok). Nie można się nie zgodzić, że ów klimacik jest wysoce wenotwórczy. Ale tu jest zima, bracia moi. Wszyscy narzekają zawsze na tzw. długie zimowe wieczory. A co powiecie na długie, zimowe... nadranki?
Tymczasem trwają moje studia. Już widzę, że pierwszą sesję będzie trudniej zdać niż na astronomii, mimo że rok temu byłem w trudniejszej sytuacji niż obecnie (tzn. porównując przedmioty, z których źle mi szło, czyli tam - fizę, tu - algebrę). Są pewne problemy z ćwiczeniami, ale nie będę tu robił z siebie sparciałego męczennika, twierdząc, że ich nie zaliczę. Obiektywnie patrząc, daję sobie 70% szans na zaliczenie. Za to egzaminy... Niech mnie kule, tu wolę nie myśleć o obiektywnej ocenie szans.
Swoją drogą, to trochę przygnębiające, kiedy każda napotkana osoba pyta mnie, czemu rzuciłem astronomię. Skoro wszystkich tak to dziwi, to czemu kurwa sami nie spróbowali studiowania jej? Ok, to oczywiste, czemu nie spróbowali, ale co ja mam im teraz odpowiedzieć? To tak naprawdę pytanie, którego nie trawię najbardziej i zazwyczaj odpowiadam jakoś zdawkowo, na przykład że "Toruń mi się nie spodobał". Jeżeli usłyszeliście kiedyś taką odpowiedź z mojej strony, to możecie być pewni, że było to kłamstwo okrutne.
To było dokładnie rok temu, kiedy pozostawiłem część moich idealistycznych instynktów i zacząłem rozważać porzucenie "kierunku bez przyszłości, w mieście, które ssie". Patrząc z perspektywy, nie ssało aż tak bardzo. Z drugiej strony, wspominki zawsze w taki sposób zniekształcają obraz. Zamiast tak pierdolić, powinienem użyć swoich niezawodnych zdolności imaginacyjnych i wyobrazić sobie, że ciągle tam jestem. Jak by to wyglądało? "Hm... już po zajęciach, co ja mam dzisiaj do roboty? A, fakt, nic. To może przejdę się pieszo na drugi koniec miasta i z powrotem? Nie... byłem tam wczoraj. To może w drugą stronę? Eee... tam nic chyba nie ma. Chociaż ta ulica wylotowa wygląda intrygująco... No dobra, spróbujmy". Wniosek z tego taki, że wspominki jako-takie narzucają mylne wrażenia - jakkolwiek by nie było, zawsze potrafią pokazać przeszłą sytuację z dobrej strony i nawet skłonić do nieodpowiednich kroków. Takich jak... powrót do Torunia. Ale nie, braciszkowie moi, opuszczając Miasto Śmiechu, postanowiłem, że palę (spalam, wręcz) za sobą most i przysłowiowa kropka. Tylko, cytując poetę (poetkę, wręcz), postawienia tej kropki zabrakło. A przynajmniej jej fizycznej, namacalnej formy. Ale jakże miałoby to wyglądać? Miałem postarać się o jakieś dyscyplinarne usunięcie? Nie było kropki namacalnej, ale patrząc z drugiej strony, nie było też czegoś przeciwnego, łączącego jeden etap z drugim (hiperłącza, kurwa?), co pozwalałoby mi bez problemu wrócić, czegoś takiego jak np. dziekanka...
Wybaczcie kurwa, że tak narzekam, ale taka godzina. Dalej będzie podobnie, więc pozwalam nie czytać (i w tym momencie Sołti przestał czytać).
Jak to jest, robaczki, czy ludzie tacy jak ja są niedojrzali? Dlaczego wszyscy wokół studiują tak zwane przyszłościowe kierunki i przejmują się nimi, myślą o pracy i takich tam, podczas gdy ja postrzegam studiowanie jako sztukę dla sztuki? Najpierw - o kurwa - astronomia, a później - niech skonam - matematyka. Niepoprawni figlarze śmiało wznoszą tezy, że to drugie coś jest "nawet przyszłościowe", ale patrząc z drugiej strony jest jeszcze bardziej niewiadomojakie niż to pierwsze. Aczkolwiek kocham oba te dzieciątka i traktuję je jak własne. Poza tym zawsze - wybaczcie słownictwo - srałem na przysłowiową przyszłościowość i, mimo że ze względu na moje przekonania religijne rychła śmierć nie byłaby najlepszym rozwiązaniem, zakładałem, że umrę śmiercią głodową w okolicach 26. roku życia. Załóżmy więc, że oba dzieciątka wygrały z resztą świata, ale pozostaje pytanie, które z nich wygrywa w bezpośrednim, wręcz bratobójczym starciu jeden na jeden? No ok, to tylko takie pierdolenie, bo cokolwiek bym nie powiedział, to fakt faktem, że swoją decyzję w kwestii studiowania uważam za słuszną. I bynajmniej nie została ona podjęta tylko na podstawie tego, który kierunek jest bardziej przyszłościowy, który bardziej idealistyczny, a który się kurwa ładniej nazywa (akurat tu jest remis, bo oba nazywają się świetnie). Tak więc tylko sobie narzekam, bo taka pora, a dodatkowo zbliża się koniec roku, więc można to uznać za małe podsumowanie. A że ma ono formę zrzędzenia? Cóż, jestem w Visionoirze drugim specjalistą od czarnowidzenia, zwanego dalej visionoiringiem, a w kwestii visionoiringu egzystencjalnego nazwałbym siebie nieskromnie nawet pierwszym specjalistą. Ale pod każdym narzekaniem musi się kryć coś, co je sprowokowało. Może w ramach (staro/nowo)rocznego podsumowania odczuwam potrzebę tak zwanego egzorcyzmowania swoich własnych demonów, że tak poetę zacytuję. Bo jakimże dokonaniem byłoby wypisywanie swoich zasług w notce tego typu? Przecież to jasne, że podsumowania powinny opierać się na wymienianiu stron negatywnych, a następnie podejmowaniu kroków wobec nich. Ale jakie kroki można podjąć, kiedy ową negatywną stroną nie jest żadne wydarzenie tylko jedna wielka wątpliwość? Ok, brnę w tych rozważaniach za daleko i z piekielnie trzeźwo patrzącego dezintegratora zamieniam się w gejującego poetę, zwanego przez jednych w dzisiejszych czasach humanistą, a przez innych niekompetentnym fagasem.
Wracając do zrzędzenia - kiedy patrzę na kończący się rok...
Swoją drogą, będzie mi brakowało liczby 2007. Parzyste lata zawsze są jakieś takie chujowe, a na sinusoidzie czasu i zdarzeń zdecydowanie mają ujemne wartości.
...tak więc, kiedy patrzę na kończący się rok, nie mogę powiedzieć, że wątpliwości w kwestii słuszności mojej przeprowadzki przesłaniają mi wszystko. Nie jest to ta jedna, negatywna rzecz, przesłaniająca całe spektrum. W czym więc problem? Otóż wieki temu, kiedy byliśmy jurnymi nastolatkami, zawarliśmy z Sołtim pewien młodzieńczy pakt. On, jako przyszły student biotechnologii, czy innego genetycznego czegoś tego typu, miał zapewnić nam długowieczność, a przy dobrych wiatrach nawet nieśmiertelność, a ja, jako przyszły student astronomii miałem "zabrać nas z tej jebanej planety". I, o zgrozo, obaj zawiedliśmy. Wiecie, żarty żartami, ale w tym znajduje się istota problemu. Problematykę ogółu wszechrzeczy mogłem sprawiedliwie rozdzielać między naukę i sztukę. Teraz została 'tylko' sztuka. ...Błąd. Właśnie knyf polega na tym, że rok temu była sama nauka... więc niby wszystko jest ok (chociaż przymus wybierania między nauką i sztuką jest "cholernie daleki od ok"), ale ja naprawdę rozważałem zajmowanie się nią... no, zawodowo. Musiałbym tylko być upiornie dobry. Czy było to wykonalne, czy może nie? Cóż, pozostają tylko domysły.
- Pijesz? Jakaś okazja?
- Rocznica mojej śmierci.
Time means nothing
Time means nothing to me anymore
Twenty years ago
Twenty years ago and yesterday
All the same to me
All the same to me, yes all the same
Żeby później nie robić myślowego syfu, na samym początku wyjaśnię, że tytuł notki to wyjątkowo bezczelna parafraza tytułu utworu "39" The Cure. Na tyle bezczelna, że, co jest dość nietypowe dla parafrazy, z oryginałem nie pokrywa się żadne słowo.
Owszem, będzie to jedna z tych notek, których nienawidzicie, a mianowicie okraszona cytacikami z kawałków najrozmaitszych. A właściwie z jednego - "Slipstream" Killing Joke. Nie polecam. Nie stosuję też tym razem przewrotnej psychologii. Ten kawałek ma naprawdę niewielkie szanse na spodobanie się wam, za to tekścik jest dla mnie co najmniej porażający, a może raczej sytuuje się gdzieś pomiędzy porażaniem, przerażaniem i wywoływaniem dziwnego-kurwa-zniesmaczenia u zwykłych śmiertelników (a trochę śmiertelnika nadal w sobie mam). Ale o tym za chwilę.
Uznałem, że wręcz wypada napisać notkę będącą hołdem dla mojego ukończenia dwudziestu lat, mimo że, jak wskazuje co drugi wers zapodawanego przeze mnie tekstu, wielkiego znaczenia to dla mnie nie ma. O ile odrobinkę przerażające było dla mnie ukończenie osiemnastu lat, wszak było to umowne wejście w dorosłość, o tyle osiągnięcie szczebla 'dwudziestki' i wejście w całą serię 'dwudziestek' przeszło jakoś bez echa. Dopiero dziś, sześć dni po urodzinach, doszło do mnie, że wyszedłem z etapu '-nastek' i... kurwa, to ciężkie do wytłumaczenia. Otóż kiedy byłem maluśki, przyporządkowywałem (?!) liczbom kolory. Wiem, dziwne, ale jednak. Każda liczba z przedziału 1-9 miała dokładnie określony kolor - np. trójce przypadł mój ulubiony - zielony, a mojej obecnej ulubionej liczbie - dziewiątce - marny czerwony. Nieważne, rzecz w tym, że liczby z przedziału 16-19 opatrzone były barwami raczej ciemnymi i przygnębiającymi. Nie mówię, czy to dobrze, czy źle, to o niczym nie świadczyło, po prostu tak było. I na serio trwa to do dziś. 15 jest w miarę ok, za to ciarki mi po dreszczach przechodzą, jak myślę o liczbach 16, 17, 18 i 19. Są dla mnie naprawdę wyjątkowo ponure i nie bardzo je lubię, chociaż 19 uważam za tą mroczną część mnie. Idąc dalej, dziwne rzeczy wiązały się z 'dwudziestkami'. Kiedy spojrzycie na takie 21, to od razu widać, że to nadejście światłości, jasnych barw i innych takich ciotowatych rzeczy. I wszystko byłoby ok, gdyby nie dziwna sytuacja liczby 20. Sytuację tą określiłbym nawet jako "upiornie kuriozalną". Liczba ta przeżywa prawdziwy konflikt tragiczny. Z jednej strony to rozpoczęcie świetlistej plejady dwudziestek (i nie chodzi mi tu o nocne niebo, tylko o coś naprawdę jasnego), a z drugiej, tej mniej chlubnej strony, to oficjalne zakończenie drugiej dziesiątki. I czymże jest marna szesnastka albo niby przerażająca, ale tak naprawdę sprawiająca tylko pozory siedemnastka przy finale tej piekielnej podróży, przy zwieńczeniu całych plugawych ciemności - dwudziestce?
I shut my eyes a second ago
And I was only eight years old
Lying on my back in the sun
Listening to the sound of children playing
Gejowy fragment, nie ma co. Śliczniutki wręcz.
Ok, powiem wam teraz prawdę nt. powyższych liczbowych skojarzeń. Trzymajcie się, to będzie mocne. Otóż, kiedy miałem osiem lat (zbieżność z tekstem piosenki przypadkowa, ale jakże niebywała), rysowałem komiks o koszykarzach. Miałem wymyśloną całą ekipę koleżków z numerami 1-19 (numer 20 doszedł później) i właśnie kilku ostatnich totalnie mnie przerażało. Kurwa, co to za ziomy były. Trochę dziwni, trochę ponurzy, trochę jacyś tacy zjebani. W ogóle ryje mi jakieś chujowe wyszły. Właśnie dlatego mam takie skojarzenia z owymi liczbami. Bardzo nieprzyjazne. No... sam kurde nie wiem, może właśnie przyjazne, ale na pewnie nie na pierwszy rzut oka. Będę musiał kiedyś dokładniej przemyśleć charakter tych liczb.
Czuję się teraz jak po spowiedzi.
Ok, był gejowy fragment tekstu, teraz ten odrobinkę przerażający.
One by one
All my friends died and my body decayed
One by one
All my friends died and my body decayed
Time means nothing
Time means nothing to me anymore
I close my eyes
I was learning a lesson somewhere else
I shut my eyes
I was learning a lesson somewhere else
"Tekścik jak tekścik" – myślicie. "Niejednokrotnie zdarzyło mi się słuchać o gniciu, umieraniu i innych takich" – powiedzą niektórzy śmiałkowie. Ale cały knyf (!!) polega na tym, że ów tekst zaśpiewany jest tak... pogodnie. I muza też jest bardzo pogodna. To... takie kurwa przerażające. Mówię poważnie. Zdanie "one by one all my friends died and my body decayed" wyśpiewane jest tonem okrutnie optymistycznym. I właśnie to mnie w tym kawałku powala. Tylko to właściwie chciałem w owej notce powiedzieć – jak diabelnie beztrosko spojrzał podmiot liryczny na tematykę tzw. przemijania w kawałku "Slipstream". I kurwa podoba mi się to. Cholernie mi się to podoba. Oto cały mój komentarz w tej kwestii. Zmarszczki mi nie straszne (ale nie pytajcie jeszcze o umieranie).
To tyle na dziś. Polecam stosowanie słowa "knyf".
Time means nothing
Time means nothing to me anymore