Sobota, czyli, jakby nie patrzeć, drugi dzień pobytu.
Jest godzina 11:50 i wygląda na to, że jestem pierwszym ziomkiem, który popełnia wpis. Jest to wyzwanie jak dla mnie co najmniej karkołomne, wszak muszę unikać pewnej litery (nie napiszę jakiej, bo w koncu muszę jej unikać). Takie z nas niepoprawne asy, że dopiero się obudziliśmy, co dla mnie swoją drogą jest niewybaczalne, a na dodatek, Adrian, ten świntuszek, zwany dalej Apatorem, śpi jeszcze, zapewne twierdząc, że nadal leczy kaca-mordercę, na którego cierpiał cały wczorajszy dzień.
No więc cóż ciekawego wczoraj robiliśmy?
Niczym ostatnie geje byliśmy na pozostałościach pomostu i patrzyliśmy... nie, tym razem nie w gwiazdy, ale na Księżyc, który był w okolicach pełni i w związku z zachmurzeniem tworzył diabelnie oniryczny klimat. Piliśmy jeszcze piwsko, tacy z nas niepoprawni piwosze, i rozkoszowaliśmy się smakiem dostarczonej przeze mnie musztardy sarepskiej.
Cytatów chyba przytaczać nie będę, licząc po cichu, że Janek będzie wszystkie pamiętał. Niemniej jednak, nie mogę pominąć wątku jego emokidowego ubioru, jakby nie patrzeć, niechcący skompletowanego przy pomocy ubrań prosto z różowych lat siedemdziesiątych.
Cóż dziś, o bracia? Nie wątpię, że Janek, zwany dalej Wolturą, będzie mnie zmuszał do nagrywania kawałków Squadu, których przeznaczeniem jest znalezienie się na płycie "Forest Sessions". Nie omieszkam poinformować o ewentualnych efektach.
Wasz kochający
Pawcio, zwany dalej Dezynem.
Niedziela, zwana również dniem trzecim.
Cóż to my wczoraj wyrabialiśmy? Takie z nas zawiadaki, że ciężko to wszystko spamiętać. Dzień zaczął się bardzo produktywnie, bo w porze przedobiadowej nagraliśmy dwa kawałki w ramach płyty "Forest Sessions", a mianowicie "Into the Wooden Universe" - intro jak ta lala - i kawałek o wysoce punkowym charakterze, którego tytuł nie został jeszcze zatwierdzony (to też w pewnym sensie świadczy o jego punkowości), ale będzie to albo "Otylia (ssie)" albo "Otylia ssie (dobrze, że nie mnie)". Jeżeli chodzi o plany na dziś, to raczej sporo zależy od stanu Dezyna-Primadonny (aka your humble narrator), który w trakcie popełniania tego wpisu cierpi na tzw. kaca-mordercę.
Cóż dalej, o bracia... No, pogoda wczoraj była wyborna, sporo padało, a temperatura nie odbiegała znacznie od pokojowej, czyli mieliśmy to, co Rumuny lubią najbardziej. (Gwoli ścisłości, dla niewtajemniczonych: Dezyn + Woltura = dwa Rumuny.) Warty odnotowania jest też fakt, że odbyłem wraz z Apatorem wycieczkę po okolicznych ośrodkach (w zasadzie jednym) i... ok, ten fakt nie był warty odnotowania.
A wieczorem, niczym trzej pederaści, osiedliliśmy się na pobliskiej werandzie i, ku uciesze pobliskich ośrodkowiczów (?!), słuchaliśmy utworów The Cure, Type O Negative, Smashing Pumpkins i innych takich, podśpiewując bez oporów "A Night Like This", "Hot Hot Hot!!!" i "Boys Don't Cry".
A przed nami niedziela, niestety msza była wczoraj i nie mieliśmy przyjemności partycypowania.
To co, przy niedzieli się poopierdalamy (all right!).
Z poważaniem,
Dezyn.
Poniedziałek, nie umiem doliczyć, który to dzień (ŻART! Hahahaha).
Aleśmy się wczoraj poopierdalali, normalnie przekroczyliśmy granice przyzwoitości. Nie nagraliśmy absolutnie nic, za to byliśmy poleżec na pomoście (plotka zwykła prawić, ze nie ma pomostu [plotki bywają kłamliwe, jak widać]). W zasadzie w leżeniu udział brali tylko Dezyn i Woltura (zwani dalej Paws i Jano), natomiast Apator (zwany dalej Adi) łowił, co tu się będziemy oszukiwać, ryby. Nawet jedną złowił, co zostało uwiecznione na zdjęciu.
Żeby nie było, że takie z nas niepoprawne obiboki, zrobiliśmy obiad. Ja w zasadzie nie robiłem, taki ze mnie niepoprawny obibok, za to szukałem sygnału ostatniego wolnego polskiego radia, które zdradziłoby nam tajemnicę, czy jest wojna, czy też Polska nadal może cieszyć się wolnością. Niestety, nie dotarłem do żadnych informacji, co może oznaczać tylko tyle, że wszystkie radia zostały już przejęte przez agresora. Za to mogliśmy się rozkoszować ostatnim posiłkiem na wolności, słuchając polskich hitów z lat trzydziestych.
A wieczorem... opierdalaliśmy się dalej (you gotta be fuckin' kidding!).
To tyle na dziś, dzień relacjonował
Paws.
Poniedziałek, zaawansowany wieczór.
Oto rodzi się piękno! Właśnie nagraliśmy dwa wyborne kawałki i napisaliśmy tekst do kolejnego. Owe twory to "The Eyes of Stalin" i "All Right All Night", natomiast tekst powstał do "Far Away From Chicks". Co do pierwszego z powyższych, to czuję, że może to być niezły hicior (na zasadzie "dobry kawałek"), a co do drugiego, to myślę, że może to być niezły hicior (na zasadzie "bekowy wokal a'la Myszka Miki na prochach"). Prawdopodobnie nagramy jeszcze jutro i pojutrze ze dwa albo trzy i będziemy mieli skromniutką-ale-zawsze płytę.
Co do pozostałych wydarzeń dzisiejszego dnia, to, cóż, pochwalę się odrobinkę i powiem, że złowiłem rybę (plotka prawi, że to lin), pierwszą, po jakichś dwóch godzinach bezowocnych połowów Adiego. Przysiadłem w ramach "pilnowania wędki" i się stało się. Oto ja!
Paws.
Środa, przedpołudnie.
Nie jestem do końca pewny, kiedy się stąd usuwamy, ale jeżeli dziś, to może być problem z nagraniem dwóch kolejnych zaplanowanych kawałków. Owe to "Necro Police" i "Far Away From Chicks". Nic nie obiecuję, moi przyjaciele, może się skończyć na czterech kawałkach, ale nie wzgardziłbym, gdyby w sumie było ich sześć. Może marne to pocieszenie, ale gdybyśmy nie zdążyli, to już narodził się pomysł ewentualnej płyty "Winter Sessions".
Pożyjemy, zobaczymy.
Środa, popołudnie.
Żeśmy się wzięli w garść, aż Jaśkowi krew z czoła poszła i nagraliśmy trzy kawałki - "Far Away From Chicks", "Necro Police" i "PD-Rasta" - oraz jeden przerywnik - "Drewniana fujarka (Rolling on the Floor Like a Motherfucker)". Tak więc, łącznie z bonus trackiem, będzie dziewięć kawałków, w tym niektóre ssają niemiłosiernie. Z góry przepraszam za pewne wokale, zwłaszcza w "Far Away From Chicks".
Ostateczna tracklista wygląda mniej więcej tak:
1. Into the Wooden Universe
2. Necro Police
3. Otylia (ssie)
4. The Eyes of Stalin
5. All Right All Night
6. PD-Rasta
7. Drewniana fujarka (Rolling on the Floor Like a Motherfucker)
8. Far Away From Chicks
9. Bonus Track
Rzecz jasna, może się zmienić ostatni tytuł.
Środa, home sweat home.
Oto dotarłem do swego przeznaczenia. Nie mam do dodania właściwie nic, poza tym, że zakończenie notki piszę już na własnym kompie i mogę poinformować, że literą niewciskalną na klawiaturze Adika było "ć". Jak mniemam, wszystkie niedociągnięcia zostały... no, dociągnięte.
Długa ta, za przeproszeniem, kurewka wyszła.
(Polecam czytanie notki przy akompaniamencie "Love Like Blood" Killing Joke, bo przy tym właśnie kawałku ją pisałem.)
Siedzę sobie w akademiku i zapoznaję się z tak zwaną 'biblią astronomii', czyli książką "Galaktyki, gwiazdy, życie" Franka Shu. Akurat galaktyki i gwiazdy gówno mnie obchodzą - szukam fragmentów o życiu. To piekielny paradoks, że rzeczy, które interesują nas zazwyczaj, najmniej interesują nas w chwilach, w których jesteśmy zobowiązani do zajmowania się nimi. I nawet nie chodzi o to, że za dużo z nimi obcujemy i mamy kurestwa dość, tylko tak po prostu, zwyczajnie nie rajcuje nas owo obcowanie, kiedy jest narzucane. Tak mam obecnie z astronomią, chociaż i teraz bywają chwile, że "dreszcze przechodzą po ciarkach" - tu zaserwuję stary jak świat (dosłownie) przykład porażającego newsa - zdajcie sprawę z tego, jak starzy jesteście - o ile mi wiadomo, pierwiastkiem, który występuje w ludzkim ciele najczęściej jest wodór, a wodór to taki pierwiastek, który nie powstał wskutek żadnych syntez czy innych takich, tylko po prostu sobie jest, od samego początku, od Wielkiego Wybuchu - tak więc większość atomów, z których się składamy ma jakieś 15 miliardów lat. Stanowiły już część wielu ciekawych rzeczy, a teraz poskładały się, tworząc nas. Czy nie jesteśmy piekielnie starzy i czy nie wymiatamy z tego tytułu? Czym jest przy tym nasze marne 19 lat? Ba, można iść dalej i powiedzieć, że żyć też będziemy jeszcze dobre 15 miliardów lat, w różnych formach. Moby mawiał, że "we are all made of stars" i jebaka miał rację, chociaż ja bym pozwolił sobie na parafrazę - we are all made of stardust.
Ale, o zgrozo, astronomia powoli się kończy i trzeba przestawiać się na matmę i z ową związane, jakże rozkoszne, igranie z nieskończonością. Wyobraźcie sobie bryłę, która ma nieskończone pole powierzchni a przy tym skończoną objętość. Niebywałe? A jednak. Tak będzie przy obracaniu wokół osi hiperboli 1/x^2. Ramiona hiperboli zmierzają ze swoją długością do nieskończoności, więc po obrocie to samo będzie z polem, za to pole pod wykresem rośnie sobie wraz z argumentami, ale tak marnie, że nawet nie osiąga jakiejś tam wartości. I to samo jest z objętością bryły po obracaniu wykresu. Czy to nie jest niebywałe? Nie? Jak to, kurwa?
Uwielbiam, wręcz rozkoszuję się obcowaniem z nieskończonością. I wyidealizowana teoria jest o wiele wyjebańsza od praktyki... w sumie niezbadanej, więc z drugiej strony - kto wie. Może w praktyce, "beyond the infinite" są rzeczy po stokroć ciekawsze od marnych krańców hiperboli. Póki co, łebscy Ziemianie załatwili sobie substytut Wszechkrańca - tabliczka z napisem "Fin del Mundo" znajduje się w miejscowości Ushuaia na Ziemi Ognistej. Rajcujące to rejonym, zadupie, rzekłbym i odwiedziłbym je z rozkoszą, mimo że obieżyświat ze mnie marny.
Tak więc siedzę z tą książką i, rzecz jasna, skłania mnie to do refleksji na temat krańców. Zawsze, kurwa, zawsze (no, prawie zawsze) astronomiczne rozważania doprowadzają mnie do egzystencjalnej agonii. Dobrze, że nic teraz nie piję, bo - jak pisałem ostatnio - alkohol może pogłębić umysłową dezintegrację. Owa i tak jest pokaźnych rozmiarów.
Wracając do atomów, z których się składamy... Można dodać, że zawsze coś po nas zostanie - jeśli nie książka, którą napiszemy, to np. może to być wodór z naszego ciała jako składnik końskiego łajna w 3000 roku. To poniekąd zaszczyt znaleźć się w odbycie czegoś, co będzie żyło za ileś tam lat (policzcie sobie, nie jestem w tym zbyt biegły). Do takich właśnie refleksji skłania mnie astronomia. Czy powinienem się - jak to mawiają - zwijać z Miasta Śmiechu?
Ale to tylko problem prozaiczny, lepiej oczekujmy Fin del Mundo. Oczekujmy dnia, w którym nasze ciała zaczną gnić, w środku będą się rozkładać nasze mózgi, a wraz z nimi umierać będzie świadomość. Koniec myśli, koniec wszelkiego rozumowania i wszelkiego postrzegania. Myślę, że jest czego się bać. Gdybyśmy mogli dalej istnieć, chociażby w jakiejś otchłani, ale dalej istnieć i jakoś rozumować, wtedy byłoby ok. W sumie niczego nie chciałbym bardziej, niż na wieki pozostać sam ze swoimi myślami. Ale żadnej otchłani się nie spodziewam. Taka wizja jest wcale ponura, ale za to najbardziej prawdopodobna. Ze zniecierpliwieniem czekam na naukowe dowody, że jest inaczej.
- Dalej chcesz umrzeć koło trzydziestki?
- Już nie.
- A czemu?
- Bo lubię swoje myśli, choćby te najgłupsze... Ładnie mnie wytresowałeś.