Zasada nr 1 - nigdy nie daj poznać po improwizowanej notce, że jest improwizowana. A może powinienem napisać - nigdy nie daj poznać po planowanej notce, że jest planowana? Wszak spontan to cnota i wartość najwyższa.
Zwłaszcza tutaj.
(Piekielnie okrutna ironia.)
Aha, gwoli ścisłości - zanim zaczniecie czytać tą notkę, upewnijcie się, że wiecie, co znaczy 'homesick'.
Czas złamać zasadę nr 1 - notka nie może nie być chociaż odrobinę improwizowana, dlatego, że piszę ją w... jak to się nazywa? W pracowni terminali studenckich? Jakoś tak, w każdym razie chodzi o coś a'la darmowa, wydziałowa kafejka. Siedzę i ku mej uciesze, słucham Nine Inch Nails, zresztą ze świeżutko (wczoraj) wypalonej płyty (dodam jeszcze, że trochę zjebanej, bo jeen folder się nie wypalił. Można uznać, że plan... nie wypalił. Ha, ha, ha).
(Tekścik zaleciał wami, a przecież - bez urazy - wypieram się tego jak ognia.)
Siedzę więc i... jak to powiedzieć? Na wspominki mi się kurwa zebrało. "Jakże?" - pytacie?. A bo kurwa za dużo ostatnio o życiu myślę (i o śmierci, rzecz jasna), a dodatkowo czytałem właśnie parę własnych archiwalnych notek. Myślałem sobie kiedyś, a rzecz działa się w latach 2003 - 2004 (jak mniemam), że moje notki są na tyle wpytkowe, że nigdy ich nie usunę i kurewsko dziwiłem się ludziom typu Viol, którzy swoje archiwa usuwali wyjątkowo często i namiętnie. A teraz kurwa czytam ten syf (w sensie mój) i nosi mnie w prawo, lewo, a bywa że i do tyłu. Styl fatalny, tekściki żenujące (z akcentem na "ą"), a notki jakieś takie beztematyczne. Chcesz powiedzieć, czytelniku, że teraz wcale nie jest lepiej? Nawet o tym nie myśl. Jednak coś mnie w tamtych chujowych wypocinkach ujęło (używam sformułowania 'wypocinkach', mimo że nie pamiętam, żebym się przy nich szczególnie pocił). Ujął mnie... (żeby nie zabrzmiało zbyt banalnie) ...klimacik. Weźmy dwa proste przykłady (wyręczę was, żebyście nie musieli się zagłębiać w tamte nędznę, zatęchłe i obślizgłe okolice - zostawiam tą przyjemność sobie [jeszcze by się wam spodobało]):
1) "W piątek byłem na Górze. Trochę stypiasto było, no ale czego sie po Górze można spodziewać. Fajnie było później, jak wróciłem z przystanku i spotkałem Yaha i Sołtysa (sorry, nie mogłem się powstrzymać) za Geniem (pomijam to, że mieli na mnie czekać na Gorze, powinienem ich za to zajebać). Mędy przyjechały, ludzie rzucali w nich butelkami i w ogóle. Później wygonili nas zza Genia, ale i tak wróciliśmy."
2) "Ostatnio, w sobote w Geniu był koncert. Występowali... POGROMCY WDÓW I SIEROT. Oh yeah, rzygać się chce."
Tak, kiedyś byłem młody.
Tak, kiedyś byłem wrogo nastawiony.
Tak, kiedyś byłem imprezowiczem. Eee...? Nie, chyba nigdy.
Ale te czasy niewinności i niezobowiązującej socjopatii minęły. Teraz obcuję ze średnio interesującymi dziobakami z Wydziału Fizyki, Astronomii i Informatyki Stosowanej (ta nazwa nie niesie ze sobą żadnej tajemnicy, żebyście sobie nie myśleli). Ale generalnie nie jest źle. Jets całkiem... milutko. Owszem, wpizdu nudno, ale milutko. Bywa niewinnie:
Idę sobie toruńskim chodnikiem na wydział, w moich uszach pobrzmiewają rozkoszne dźwięki Killing Joke, przechodzę koło Cinema City i wpierdalam pączka, moje śniadanie. Niebo jest błękitne, a ludzie uśmiechnięci. Zaraz wezmę sobie "Metro" od kolesia, który rozdaje je na rogu, żebym miał co czytać na wykładzie. Następnie wchodzę do mojej świątyni, do mojego kościoła wolności i wybawienia, żeby posłuchać, jak dr hab. Jan I. nabija się z Giertycha. Oczywiście chłonę też wiedzę. Całki, pochodne, wektory, liczby zespolone, granice, sprzężenia, jednostki urojone, klasy abstrakcji, nieskończoność...
Po kilku godzinach nie jestem zmęczony, jedynie trochę obolały od tych chujowych ławek. Czas trochę rozprostować kości i łyknąć odrobinę świeżego powietrza. Może zejdę na dół, tam, gdzie ludzie idą na fajkę, a może zostanę u góry i pogapię się przez okno (otwarte, gwoli ścisłości) z trzeciego, czy któregoś tam piętra. Przy tym oknie panuje taki spokój, że mam ochotę śpiewać. Jest ciepłe popołudnie.
Odpadnę z astronomii? Cóż, pewnie pójdę na matmę, która jest dla mnie jeszcze większą miłością niż astronomia i nawet podobno z większymi perspektywami (ciężko o coś z mniejszymi perspektywami niż astronomia).
Chuj z perspektywami, rzekłby poeta. Co ja tu kurwa, niby dla ewentualnej kasy jestem? Mogę ją mieć z każdej pracy, a nie potrzebuję do życia wiele. Studiuję nie dla potencjalnych (aczkolwiek mało prawdopodobnych) profitów materialnych, ale między innymi dla przeżyć duchowych. W celu zgłębienia tajemnic świata. Napisałem "między innymi", bo - głupio się przyznawać - miewam takie odczucia, że studiuje tylko dlatego, "że wypada", "że tak byc powinno", "że taka jest kolej rzeczy". Przecież z iście piekielną rozkoszą zająłbym się czymś innym... Squad Apotolsky... szatański projekt deafmetalowy mógłby ożyć, ale warunkiem jest moje studiowanie w Gdańsku. A warunkiem tego jest odpadnięcie z astro. Niby wykonalne.
A inna alternatywa jest taka, że zamieszkałbym na wsi i zająłbym się dopiero-kurwa-niestresującymi rzeczami, typu wyprowadzanie krów na pole.
I co o tym myśleć?