Czas się żegnać z Miastem Śmiechu. W zasadzie został mi jeden akcent do zrealizowania, a mianowicie napisanie egzaminu z astronomii. Nie powiem 'zdanie', bo nie wiem za bardzo, czego się po owym spodziewać, ba, nawet myślę, że w ogòle się nie dowiem, czy zdałem, czy też nie - po egzaminie, jak to się mòwi, spierniczam, gdzie pieprz rośnie (no właśnie - gdzie?). Nie chodzi o to, że w Toruniu było źle, ale zdecydowanie nie tego się spodziewałem. Prawdopodobnie zawitam tu jeszcze raz, żeby wziąć świadectwo i oddać legitymację (bardzo pokojowe rozwiązanie, kompromisowe wręcz) i tyle mnie ta kopernikańska metropolia będzie widziała.
A pòzniej... o zgrozo. Nie mogę się pochwalić, że odwiedzę miejsce przez nikogo nie zbadane, bo brutalna prawda jest taka, że Danzig, o ktòrym mowa, jest już, mówiąc kolokwialnie (młodzieżowo wręcz) obczajony przez większość moich czytelników. Cóż więc mogę powiedzieć? Może to, że wakacje (de facto marne to określenie, wszak opierdalałem się rok cały) spędzę w miejscowości, którą znam jak przysłowiową własną kieszeń. Ba, w Grudziądzu wyzbyłem się, a może raczej ograniczyłem do minimum moje problemy z orientacją w terenie. Tak więc porównanie do kieszeni jest wysoce trafne. Ową znam, wierzcie mi. Nigdy nie pamiętam tylko, czy i gdzie mam (uwaga, 'polecę gejem') gumkę do włosów, ale poza tym, moje kieszenie są przeze mnie znane na poziomie co najmniej niebywałym. Mógłbym nawet zacząć wymieniać (ale kto wie, czy bym skończył), co w poszczególnych noszę, bo to wszystko opracowane jest wysoce starannie. Wierzcie lub nie, ale miałem piekielny dylemat, zakupiwszy bojówki, kiedy trzeba było wybrać miejsce stałego pobytu dla portfela, dokumentów, komóry i kluczy (niezbędnik małego wizjonera). Żeby była jasność, noszę po dwa elementy w każdej kieszeni - i to tylko w tych na udach, wszak niejeden figlarz gotów byłby, jak to się teraz mòwi, zaczaić się na to, co mam we, wprawdzie głębokich, ale nieszczególnie zabezpieczonych kieszeniach... tych, no, wyżej... Wiecie, o które chodzi.
Jak to się mòwi - zeszłem z tematu, a wy nic. Otóż wracam do domu. Żeby wakacje (mówiłem już, co myślę o tym określeniu w takiej sytuacji jak moja?) nie minęły jałowo, trzeba zadbać o to, żeby minęły... niejałowo (niezłe zdanie, gdyby pojawił się jeszcze jakiś nieplanowany rym, doprawdy byłby to mój koniec). I nawet wiem, jak do owej niejałowości doprowadzić...
O błogości, mam cel!
Teksty do sześciu z siedemnastu kawałków Visionoira zostały napisane i jest jeszcze pole do popisu rozmiarów niemałych. Prawdopodobnie właśnie sprytnie w waszych głowach odjęliście sześć od siedemnastu i otrzymaliście jedenaście i tu właśnie tkwi błąd. Doceniam waszą matematyczną inicjatywę, ale prawda (ta brutalna) jest taka, że tekstów będzie około... właśnie czort jeden wie, a to dlatego, że planujemy kilka (wręcz nawet posiadamy już) beztekstowych przerywników. Niemniej jednak, sporo przede mną pracy karkołomnej, acz rozkosznej.
Co to ja ostatnio? Właśnie, jadę do domu. To nie jakiś powrót po wieloletniej banicji, ale wynoszę się dziś z akademika i z niemałym bagażem będę tłukł się pociągiem (but the trains I looove...).
Żeby tradycji stało się zadość, pożegnam was cytacikiem:
Somebody out here, please, let me know where there's a phone
I need to call my mother and tell her I'm coming home
Home to the creatures, home to the crooks
Home to the fools readin' witchcraft books
Home to the monsters roaming the land
I wanna come home but you don't understand