Jako się, rzekło w piątek wreszcie zdałem egzamin na prawo jazdy. To niesamowite jak stres działa na człowieka i co z nim wyczynia. Plac poszedł całkiem całkiem, ale miasto już troche gorzej. Po pierwsze zapomniałem o hamulcu ręcznym (kto to widział, żeby na równej powierzchni zaciągać ręczny, a potem ja o nim zapominam!!!) łapie za wajchę i widzę jak egzaminator dziwnie na mnie patrzy. Potem na mieście w cholerę mi zgasł na strasznym skrzyżowaniu. Zapalam raz – pyrkocze puncino i gaśnie, więc jeszcze raz przekręcam kluczyk w stacyjce i czuje jak krew mi odpływ z mózgu w bliżej nieokreślone rejony ciała, skroń pulsuje ciśnienie (moje) rośnie i czuje, że zaraz wysiądę trzasnę drzwiami i pójdę w siną dal!!! Uff udało się, czerwona strzała zapaliła i jedzie w dodatku. Kamień z serca. Szczęśliwie dojechaliśmy do łordu i kazanie się zaczęło, że więcej zdecydowania, że muszę jeszcze poćwiczyć jazdę i w ogóle. Kiedy mówię, że dzisiejsze moje błędy to nic innego jak tylko wina stresu i zdenerowawania, na co on, że „pan to nazywa stresem?” tak tak tak to nazywam. A jeszcze dzień wcześniej kiedy jeździłem z Mariuszem to było bardzo dobrze, świetnie po prostu super mi się jeździło. No ale najważniejsze, że mam to już za sobą!!!!!